Spędził trzy tygodnie szwendając się wśród najwyższych gór świata. Poznał biedę Indii, podziwiał szczyty wulkanicznych gór i turkus oceanu objeżdżając na rowerze Mauritius. Przemierzył Wietnam. Podróżuje z żoną Marianną i synkiem Leonem. Bartosz Matylewicz, podróżnik i bloger.

Anna Rykulska: Czego szukasz podróżując, oprócz doświadczenia oczywiście?

Bartosz Matylewicz: To chyba wrodzona nieumiejętność dłuższego wysiedzenia w jednym miejscu. Czasem przychodzi taki moment, że człowieka zaczyna „nosić” i biedny człek nie zazna spokoju, póki nie da się ponieść. Głód ruszenia w nieznane i odmienne od tego, co otacza nas na co dzień.

Którą z wypraw wspominasz szczególnie?

Każdy wyjazd niesie za sobą mnóstwo momentów i chwil, do których miło wraca się wspomnieniami, ale mimo wszystko najbardziej w pamięci zapadają chwile spędzone w górach. Dlatego też często pamięcią wracam do Atlasu Wysokiego w Maroku, gdzie zdobywaliśmy najwyższy szczyt – Dżabal Tubkal i wędrowaliśmy w jego okolicach. Drugim takim miejscem z całą pewnością był Nepal i Himalaje ze swoimi, wiecznie białymi szczytami gdzie spędziliśmy trzy tygodnie szwędając się wśród najwyższych gór świata.

Himalaje - fot. Bartosz Matylewicz

Jak od strony logistycznej przygotowujesz się do podróży?

Wszystko zaczyna się od znalezienia biletów na samolot, bo od tego w dużej mierze zależy koszt całego wyjazdu. Niemal na pamięć znamy adresy portali podróżniczych i linii lotniczych, które regularnie ogłaszają promocje i kuszą atrakcyjnymi cenami. Potem przychodzi czas na czytanie i planowanie trasy, jak będziemy się poruszać na miejscu i tego, co chcemy tam zrobić i zobaczyć. To też decyduje o tym, czy musimy zabierać ze sobą jakiś dodatkowy sprzęt czy możemy lecieć „na lekko”.

Ostatnim i chyba najtrudniejszym etapem jest pakowanie, bo mamy świadomość że wszystko, co ze sobą weźmiemy później będziemy nosić na swoich plecach. Ciekawostką niech będzie to, jak podczas pakowania się na jeden z wyjazdów odwiedził nas znajomy, który nie mógł się nadziwić że przed spakowaniem każda rzecz była najpierw ważona, a jej waga zapisywana na liście pakunków danej torby. Rzeczywiście z boku może to wyglądać dziwnie, ale niestety w niektórych liniach lotniczych limity bagażu są mocno wyśrubowane.

W listopadzie 2013 roku dotarłeś do Indii. Plusy i minusy tego kraju?

Nie potrafię jednoznacznie wskazać plusów i minusów Indii. Przed naszym wyjazdem, kiedy dopytywałem o wrażenie znajomych którzy już byli w Indiach, usłyszałem że tan kraj „albo się polubi, albo znienawidzi”. Wtedy nie wiedziałem o co im chodzi, ale po powrocie zrozumiałem co mieli na myśli. Indie są krajem bardzo zróżnicowanym i kulturowo zupełnie innym od tego, do czego „przyzwyczaiła” nas Europa. Jest to państwo ogromne, pełne kontrastów ale i biedy w najczystszej postaci spotykanej co krok niemal na każdej z ulic. To wszystko powoduje, że lądując tam najpierw ma się mieszane uczucia, a potem albo się z nimi oswajamy i odnajdujemy się w Indiach albo dochodzimy do wniosku, że jest to miejsce zapomniane przez bogów – wszystkich, bez względu na to w jakiegokolwiek wierzymy bądź nie.

Jak wyglądały twoje kontakty z Hindusami i jak ich oceniasz?

Na pewno są ludźmi bardzo otwartymi i gotowymi do pomocy. Przynajmniej tak Hindusi rysują się w naszych oczach. Mam też nieco smutniejszą refleksję wynikającą z systemu kastowego, który choć formalnie został zniesiony kilkadziesiąt lat temu, sami Hindusi doskonale go pielęgnują. Mam wrażenie, że większość z nich, zwłaszcza tych spotkanych w najmniejszych miejscowościach jest z tym stanem zupełnie pogodzona i żyje w przekonaniu, że w życiu doczesnym nie spotka ich już nic dobrego, a jedyną szansą na poprawę jest reinkarnacja i odrodzenie ich duszy w nowym wcieleniu i nowej kaście.

Indie - fot. archiwum prywatne

Jak poruszałeś się po Indiach?

Planując wyjazd do Indii przyświecał nam ten sam cel co zwykle – zobaczyć i odwiedzić maksymalnie dużo jak najmniejszym kosztem, dlatego przede wszystkim poruszaliśmy się koleją, ale nie stroniliśmy też od autobusów i jednego z symboli Indii czyli wszechobecnych tuk tuków. Podróżowanie indyjską koleją jest jednak bardziej skomplikowane niż mogłoby się to wydawać. Przede wszystkim samo kupno biletu nie jest prostym zadaniem i najlepiej zrobić to z bardzo dużym wyprzedzeniem. Dzięki temu przejechanie grubo ponad 5 tysięcy kilometrów kosztowało nas około 140 zł od osoby.

Oczywiście możemy też spróbować kupić bilet w kasie, bezpośrednio przed odjazdem pociągu, ale z założenia trafimy na „listę kolejkową”, która nie daje niemal żadnych szans na podróż wybranym pociągiem w najtańszej klasie sypialnej. Nas to spotkało podczas podróży na południe, kiedy spora katastrofa kolejowa pokrzyżowała nam plany i do Mumbaju dotarliśmy ponad 5 godzin po odjeździe pociągu do którego mieliśmy wsiąść. Na szczęście będąc „zagranicznymi turystami”, mieliśmy możliwość skorzystania z opcji wykupienia biletu w wyższej klasie. Wiązało się to z ceną kilka razy większą niż bilet na podstawową klasę sypialną, ale udało nam się uniknąć przymusowego, nieplanowanego i czasowo trudnego do oszacowania pobytu na mumbajskim dworcu.

Planujesz kolejną wyprawę do Indii? A może ten kraj cię zraził i nie chcesz już tam wracać?

Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie nie było najlepsze. W dużej mierze wynikało ono z tego, że w środku nocy, prosto z międzynarodowego lotniska, trafiliśmy na dworzec kolejowy w Starym Delhi. Pamiętam, że pierwsza myśl, która wtedy zakołatała nam w głowach była taka, że na całym świecie jest tyle pięknych miejsc, a my na ponad trzy tygodnie wybraliśmy akurat Indie. Na szczęście potem było już tylko lepiej i myślę, że po 3,5 roku jestem gotowy, żeby przy ewentualnej okazji tam wrócić. Tym bardziej, że zostało tam jeszcze kilka regionów, których nie mieliśmy okazji zobaczyć.

W kwietniu ubiegłego roku byłeś w Wietnamie. Dlaczego właśnie Wietnam?

Razem z Marianną wiedzieliśmy już dużo wcześniej, że chcemy wrócić do Azji. Wiedzieliśmy, że chcieliśmy zabrać ze sobą naszego kilkumiesięcznego synka i wiedzieliśmy też, że nie chcemy lecieć do obleganej przez turystów Tajlandii. Po „przekopaniu” zasobów internetu i rozmowach z kilkoma znajomymi którzy trochę świata już widzieli padło właśnie na Wietnam.

Wietnam - fot. Bartosz MatylewiczJak długo trwała Twoja przygoda z tym krajem, co udało Ci się zobaczyć?

Spędziliśmy tam niemal miesiąc i przejechaliśmy prawie cały kraj z południa na północ. Zaczęliśmy w Sajgonie, potem Delta Mekongu, kilka dni na wybrzeżu nad Morzem Południowochińskim, dalej przez „miasto krawców” Hoi An i dawną stolicę Hue w centralnej części kraju, a kończąc w Hanoi, w zatoce Ha Long i górskiej Sapie przy samej granicy z Chinami i w cieniu najwyższego szczytu Indochin – Phan Xi Pang.

Co Cię w Wietnamie najbardziej zaskoczyło?

Może wydać się to dziwne, ale przede wszystkim zaskoczył nas porządek. Azja, którą mieliśmy okazję poznać do tej pory była naznaczona kurzem, dymem i „standardem” dbania o przestrzeń publiczną bardzo daleko odbiegającym od europejskiego.

Jak opisałbyś swoje doświadczenia kulinarne z tej podróży?

Oj, to był prawdziwy kulinarny kalejdoskop. Absolutnym hitem były „improwizowane” restauracje na południowym wybrzeżu, które „powstawały” co wieczór i serwowały ledwo wyciągnięte z oceanu ryby i owoce morza. Genialne była też wieprzowina pieczona w trawie cytrynowej czy ciasteczka ryżowe charakterystyczne dla centralnej części Wietnamu. A wszystko to przyprawione ziołami z niekończącą się ilością świeżej kolendry i mięty.
Obowiązkowym punktem było też spróbowanie zupy Pho, którą znajomi zachwalali nam jako absolutny hit kuchni wietnamskiej… Zapewne z racji tych właśnie poleceń i ilości znalezionych w internecie „rozpływań się” nad tą zupą spodziewaliśmy się prawdziwego kulinarnego „Graala”, a dostaliśmy zwykły rosół podany z makaronem ryżowym, kolendrą, kiełkami i sosem sojowym. Oczywiście był bardzo dobry, ale w dalszym ciągu był tylko rosołem (śmiech).

Twoja rada dla wybierających się do Wietnamu?

Może zabrzmi to bardzo trywialnie, ale będzie to rada uniwersalna, bez względu na to gdzie i kto planuje się wybrać. Przede wszystkim nie bać się i spróbować poznać jakiś kraj na własną rękę. Na pewno wymaga to więcej przygotowań, ale jestem przekonany, że podróż odwdzięczy się wspomnieniami jakich nie jest w stanie zagwarantować żadne z biur podróży. Wszędzie na świecie są lekarze, wszędzie istnieje jakiś transport publiczny i wszędzie gdzie są jacyś ludzie, da się z nimi dogadać nawet bez znajomości ich języka.

Mauritius - fot. Bartosz Matylewicz

Przemierzyłeś już kawał świata. Do Wietnamu zabrałeś kilkumiesięcznego syna. Jak zmienia się podróżowanie kiedy bierze w nim udział małe dziecko?

Decydując się na wyjazd do Wietnamu z Leonem zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie inaczej niż do tej pory, ale totalnie nie wiedzieliśmy jak to będzie wyglądało. Byliśmy jednak przekonani, że damy sobie radę, bo od dłuższego czasu solidnie się przygotowywaliśmy. Wiedzieliśmy, że w Wietnamie będziemy chcieli odwiedzić góry więc stopniowo oswajaliśmy Leona z wysokością. Skompletowaliśmy apteczkę jakiej z pewnością nie powstydziłby się prawdziwy sanitariusz, no i zupełnie inaczej spakowaliśmy nasze plecaki, w których miejsce większości naszych rzeczy zajęły pieluchy i butelki na mleko.

Spakowani w dwa plecaki, z Leonem w spacerówce, wyszliśmy z domu i ruszyliśmy w nieznane, które okazało się bardzo przyjazne dla dwójki podróżników z dzieckiem. Co prawda jako rodzice musieliśmy zaakceptować to, że to Leon został kierownikiem wyprawy i on decydował o tym, kiedy jest przerwa na jedzenie, a kiedy na spanie. Dodatkowo musieliśmy się też przyzwyczaić do wpatrzonych w nas skośnych oczu i niezliczonych pytań skąd jesteśmy, ile ma maluszek i dumnie uśmiechać się, kiedy niemal wszystkie Azjatki do których Leon puszcza oczka, rozpływając się mówiły nam „how sweet baby”.

Naturalne jest to, że podróżując z dzieckiem trzeba liczyć się z pewnymi ograniczeniami, bo trudno wyobrazić sobie nocne imprezowanie z maluchem w chuście, ale obecność malucha w wielu kwestiach też pomaga. Choć Wietnamczycy bardzo mało podróżują z małymi dziećmi, są bardzo na nie otwarci dlatego ani razu nie mieliśmy problemu ze spokojnym zjedzeniem śniadania, bo niemal w momencie znajdował się cały korpus opiekunek chętnych choć na chwilę wziąć go na ręce. W kolejkach przepuszczani byliśmy „bez kolejki”, w hotelach często dostawaliśmy większy pokój niż rezerwowaliśmy, a w restauracjach Leon miał specjalne względy i bez problemu dostawał gotowane jajka czy warzywa bez żadnych przypraw.

Ostatnio byłeś w Afryce. Cel – objechać Mauritius dookoła na rowerze. Udało się?

Tak naprawdę to była bardzo szybka akcja podyktowana promocją na bilety, z której „grzechem byłoby nie skorzystać”. Podjęliśmy decyzję, kupiliśmy bilet i pięć dni później na Okęciu czekaliśmy w trójkę, z dwoma rowerami i rowerową przyczepą Leona na odprawę. Zabranie ze sobą rowerów było złamaniem kolejnej bariery i wymagało jeszcze większego minimalizmu podczas pakowania niż do tej pory, ale naprawdę było warto. A sam Mauritius okazał się idealny do poznania go z perspektywy rowerowego siodełka. Większość naszej trasy wiodła malowniczymi drogami wzdłuż wybrzeża, dzięki czemu nieustannie po prawej stronie towarzyszyły nam szczyty wulkanicznych gór, a po lewej turkus oceanu i mniej lub bardziej urokliwe plaże, które zachęcały do kąpieli.

„Część z Was doskonale wie, że czasami przychodzi taki moment, że człowieka zaczyna „nosić” i biedny człek nie zazna spokoju, póki nie da się ponieść”- napisałeś na swoim blogu. To gdzie Cię teraz poniesie?

Planów i kierunków, które „wzywają” jest naprawdę wiele, ale na razie zachowamy je dla siebie, a kiedy tylko kolejny raz ruszymy w świat na pewno napiszemy o tym na pokolei.blogspot.com

Podróże Bartosza Matylewicza: