Miejskie legendy mają bogatą historię. Najczęściej są przekształceniem wcześniejszych opowiadań ludowych, które noszą znamiona prawdy i budzą emocje. Te związane z Zagłębiem Dąbrowskim stanowią dopełnienie tajemniczego i intrygującego świata legend.

Czarna wołga czy smok wawelski, to jedne z najsłynniejszych miejskich legend w Polsce. Pierwsza z nich związana była z przerażeniem, druga do dzisiaj prezentuje najmłodszym przykład odwagi i sprytu szewczyka Dratewki.

Podobnych legend nie brakuje w Zagłębiu Dąbrowskim. Życie zagłębiowskiego ludu ściśle związane jest z pracą w kopalni, stąd wiele miejskich legend nawiązuje tematycznie do podziemnego świata. Nie brakuje tu również historii o skarbach czy siłach nieczystych.

Zapraszamy naszych czytelników do zapoznania się z wybranymi legendami z Zagłębia, które prezentujemy na podstawie publikacji „Sosnowiec. Opowiadania i legendy z Sosnowcem związane”.

Rycerz Benda (Będzin)

Za czasów Bolka Chrobrego żył rycerz nad rycerze, co się zwał Benda. Był on nieodstępnym towarzyszem we wszystkich wyprawach wojennych króla, jakie tenże przedsiębrał celem zjednoczenia plemion słowiańskich pod swoim berłem.

Za ofiarną i wierną służbę otrzymał w darze szmat puszczy nad Czarną Przemszą wraz z kilku osadami, które w głuszy leśnej, tu i ówdzie się usadowiły. Zjechawszy na objęcie darowizny, długo szukał miejsca, na którym mógłby wznieść dla siebie siedzibę.

Razu pewnego znalazł się pod górą będzińską. Spostrzegłszy zwały skał, piętrzących się wysoko ponad lasy okoliczne, postanowił wśród nich zbudować sobie dworzyszcze. Postanowienie wkrótce wprowadził w czyn. Nie dysponując dostateczną liczbą ludzi, potrzebną do wzniesienia zamczyska, rozesłał po puszczy służbę z poleceniem, aby po woli czy niewoli, zegnała ludność osad pod górę.

Gdy się to stało, rozkazał spędzonym ciąć modrzewie, łupać skały, a potem pod swym osobistym dozorem budować grodzisko. Gdy je po długich i ciężkich znojach wzniesiono, rozpuścił gromadę do domów, nie dawszy nikomu nawet bodaj najlichszej zapłaty.

Była to pierwsza krzywda, jaką wyrządził tym, którzy jeszcze wczoraj czuli się wolnymi wśród rozległej puszczy. A później, za pierwszą, poszły inne, coraz większe, coraz cięższe. Lud jęczał uciskany przez pana i jego służbę, przeklinał chwilę, która z ludzi wolnych uczyniła ich niewolnikami. Tak trwało długie lata i miarka się przebrała.

Z woli Bożej spadło na okrutnika i ciemiężyciela ludu nieszczęście. W jednym dniu stracił żonę i wszystkie dziatki, które zmiażdżył odłam spadającej skały. Po tym wypadku skruszony okrutnik zniknął z zamku na zawsze. Od tegoż to Bendy, jako powiada legenda, tak zamek, jak i miasto otrzymały nazwę Bendyn, która później zmieniła się w Będzin.

Wróbla wieś (Sosnowiec)

Niegdyś Porąbkę zwano „wróblą wsią”, a to z tego powodu, że tak w wiosce, jak i w okolicy najbliższej, przebywały gromady wróbli, które swoim świergotem wyczyniały takie piekło, aż uszy puchły.

Toteż, gdy Fryderyk Wielki patentem z dnia 8 kwietnia 1744 roku wprowadził na obszarze swego państwa podatek w naturze w postaci główek wróblich (każdy mieszkaniec obowiązany był dostarczyć 6 wróbli, ogrodnicy 8, owczarze, pastuchy i inna służba po 4 wróble rocznie, za każdego niedostarczonego wróbla ściągano przymusowo jeden grosz), to Ślązacy z Mysłowic i pogranicznych wsi śląskich wędrowali do Porąbki i tutaj kupowali wróble, płacąc za trzy do czterech sztuk jeden grosz.

Przez dwa lata mieszkańcy wioski tłukli bez miłosierdzia nieszczęsne wróble, sprzedając je Ślązakom, aż wreszcie nie zostało ani jednego, bowiem niedobitki opuściły niewdzięczną osadę.

Przez długie lata w wiosce głucho było w porze letniej, a także i zimowej. Nie słychać byto krzyku ćwierkałów, nie słychać było śpiewu i świergotu ptasząt, które omijały instynktownie wioskę, gdzie na ich życie czatowano dla marnego zysku. Dopiero w kilkanaście lat później zaczęło ptactwo powracać do wioski.

Dęby wisielców (Dąbrowa Górnicza)

Było to, ot jako zwykle, przed wielu laty. Na wschód od Starej Dąbrowy szumiały potężne bory iglaste i liściaste, pełne bagien, moczarów i sapisk, poprzez które wiła się droga do Olkusza.

W tych to lasach, w miejscu gdzie dziś stoi stacja Zagórze, miała istnieć knieja, do której prowadziła przez bagna ścieżka zwana diabelską. Knieja była siedliskiem zbójców, którzy często napadali na kupców jadących traktem do Olkusza lub Będzina. Po każdym takim napadzie można było spotkać wisielca na którymś z dębów, co rosły przy drodze. Owi wisielcy, to ofiary rozbójników, którzy każdego kupca, broniącego swego mienia, wieszali.

Z powodu tych niecnych praktyk zbójeckich, dęby rosnące przy drodze zwano dębami wisielców. Zbójcy zrabowane mienie przechowywali w jakimś budynku, co stał (po lewej stronie stacji Zagórze) na usypanym kopcu, oraz w studni stojącej obok. Opowiadano mi, że jeszcze w latach 70-tych ubiegłego wieku na owym kopcu widoczne były ślady murów budynku, zaś na zboczu kopca widniała studnia dość głęboka. Opryszki długi czas grasowali po okolicy, aż wreszcie ich ujęto i powieszono na dębach, podobnie jak oni to czynili ze swymi ofiarami. Ale ich skarby ogromne, ukryte w tajemniczych miejscach kopca i studni, spoczywają dotychczas na swoim miejscu i czekają na odkrywcę.

Złoty ołtarzyk (Czeladź)

Było to jeszcze za czasów pogańskich. Na wzgórzu, gdzie obecnie stoi kościół czeladzki, istniało zglisko, gdzie na on czas palono ciała zmarłych i czyniono ofiary. Później, na owym zglisku, już za czasów biskupa krakowskiego Rachelina (1034 -1047) miała ponoć stanąć kaplica, w której ustawiono mały złoty ołtarzyk.

Gdy w roku 1038 z jednej strony zbliżały się w te strony hordy Brzetysława czeskiego, a z drugiej bandy buntowniczych naroczników, wyniesiono z kaplicy ów mały złoty ołtarzyk i zakopano go w szczelinie na zboczu wzgórza. W parę dni później zgorzała kapliczka, podpalona przez żołdaków Brzetysława, a w miejscu jej odżyło znowu zglisko, wzięte w posiadanie przez pogańskich naroczników. Gdy zaś chciwy Brzetysław dowiedział się, że w kapliczce znajdował się złoty ołtarzyk, posłał ludzi zbrojnych, aby go za wszelką cenę odszukali i przywieźli ze sobą.

Szukano długo, powycinano na wzgórzu odwieczne sosny i dęby, rozkopywano ziemię, rozbijano skały, lecz nadaremnie – ołtarzyka złotego nie znaleziono. Gdy ucichł bunt wzniecony przez pogan, a na stolicy biskupiej w Krakowie zasiadł Stanisław Szczepanowski, na wzgórzu jeszcze uprawiano pogańskie praktyki, choć po kryjomu.

Dowiedział się o tym świętobliwy biskup w czasie jednej z podróży po diecezji i gdy znalazł się koło dzisiejszego Będzina, zawitał i na czeladzkie zglisko. Tutaj i jemu opowiedziano legendę o dawnej kapliczce i złotym ołtarzyku. Biskup Szczepanowski nie namyślając się wiele wzniósł na czeladzkim wzgórzu własnym kosztem nową kaplicę i polecił odszukać zakopany ołtarzyk.

Na próżno jednak trudzono się, ołtarzyk przepadł i dotychczas leży wraz z innemi drogocennymi rzeczami w pieczarze, która ma się ponoć znajdować głęboko w skale wzgórza kościelnego.

Natomiast nowa kaplica, postawiona przez biskupa-męczennika św. Stanisława Szczepanowskiego, dała początek kościołowi i parafii czeladzkiej.

Bibliografia: Zeszyty Mariana Kantora-Mirskiego, Stanisław Jędrzejek „Sosnowiec. Opowiadania i legendy z Sosnowcem związane”, Forum dla Zagłębia Dąbrowskiego, Wikipedia